Można było powiedzieć, że wszystkim układało się jak sobie wymarzyli; mama pojechała z tatą na upragnione wakacje do Bilbao, krzycząc do mnie na do widzenia, żebym nie zapominał parasolki przed wyjściem z domu, bo na pewno będzie padać, Grace i Mike posłali Sida do szkoły i rozkoszowali się wolnością, babcia pomyślnie przeszła operację stopy, a nawet Iris wyglądała na taką, co cieszy się rozwodem. Tylko ja, Matthew Alois Thacker, pozostałem tym nieszczęśliwcem. Niby było dobrze, Nina do mnie nie dzwoniła, Brad tym bardziej, moi starzy znajomi, którzy na miano „starych” zasłużyli sobie przez okazywanie radości z powodu ślubu mojej ukochanej, też się nie odzywali.
W sumie to nawet dobrze, bo wiedziałem kogo wykluczyć z fanklubu Matthew & Nina i kogo wykreślić z listy zaproszonych na nasz ślub, a kogo zapisać na specjalną listę: „DO ODSTRZAŁU”.
Październik w księgarni nie był tak pracowity jak wrzesień, dobrze o tym wiedziałem, dlatego co jakiś czas ją opuszczałem, aby udać się na kawę do kawiarni naprzeciwko. Mijałem przy tym mnóstwo osób, których nie znałem, a które mówiły mi „cześć”. Rozpoznałem wśród nich jedynie listonosza Teda zawsze mylącego moją pocztę z pocztą starszej pani mieszkającej obok.
Wracałem właśnie z kawiarni, kiedy poczułem, że na coś wpadłem i że pocztówka z Bilbao od rodziców wypadła mi z dłoni. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że jestem już taką sierotą, że wpadam na bezbronne słupy czy latarnię. Jednak jakież było moje zdziwienie, gdy słup okazał się być małą blondynką.
— Kurczaki! — pisnąłem, nieudolnie starając się złapać pocztówkę. Podniosłem wtedy też wzrok i ujrzałem wielkie błękitne oczy wgapione w moją klatkę piersiową. — Przepraszam panią! To wcale nie było zamierzone...
— Och, jaka szkoda — miała piskliwy, słodki głosik — że nie chciał pan tego zrobić. Nikt na mnie ostatnio nie wpadł, a we wszystkich filmach kończy się to... dobrze, że tak to ujmę.
Był środek dnia, dosyć ładnego, bo słońce świeciło nad naszymi głowami i grzało w plecy. Wiatru prawie wcale. Na dodatek miałem na sobie ulubioną marynarkę. Nagle wszyscy przestali zwracać na mnie uwagę, za to moją pochłonęła całkowicie ona; jasne włosy, błękitne i wielkie oczy, malinowe usta rozwarte w szerokim uśmiechu.
Nie, nie jestem kochliwy. Ja po prostu... mam słabość do miło wyglądających kobiet.
Za bardzo nie wiedziałem, co odpowiedzieć na jej słowa, więc tylko roześmiałem się, prawie chrumkając jak świnka i pogładziłem się po karku. A ona dalej stała i uśmiechała się, bujając się do przodu i do tyłu. W przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył, w przód...
— Jeszcze raz przepraszam — powiedziałem zakłopotany. — Muszę już iść. Do widzenia.
Niezgrabnie ją wyminąłem. Wyglądała na lekko wytrąconą z równowagi moją szybką ucieczką, ale spieszyłem się. Ludzie w końcu chodzą do pracy. I tak już za dużo czasu zmarnowałem w kawiarni, poza tym, nie mogę ciągle ulegać swojej słabości. Nie mogę być ciamajdą i tracić głowę dla każdej dziewczyny. Trochę ogłady.
Byłem już przed drzwiami księgarni, kiedy usłyszałem za sobą:
— Poczekaj chwilkę!
Swoją drogą to już kolejna osoba, która tak za mną woła. Muszę w końcu nauczyć się wychodzić w odpowiedniej chwili, nie za wcześnie.
To była ONA.
Znowu się uśmiechnęła i znowu wyglądała niewinnie. Założyła jasne włosy za ucho. Miały znacznie jaśniejszy odcień blondu od moich i Iris, trochę jak Barbie, ale wydawała się bardzo inteligentna. I słodka. A to wszystko wyczytałem z jej błękitnych oczu.
— Jestem Anna. — Wyciągnęła szczupłą, bladą dłoń w moją stronę. — Anna Scott. Pracujesz tu?
— Taaak... — Nie wiedziałem gdzie podziać oczy. — Nazywam się Matthew Aloisy Thacker.
KURKA. NA CO TEN ALOISY?
Całe szczęście Anna tego nie skomentowała i gdy otworzyłem drzwi księgarni, wsunęła się przede mną do środka.
Miejsce mojej pracy nie było duże, a ilość książek aż tak powalająca. Nie. Biurko, przy którym każdego dnia siedziałem, wyglądało bardzo biednie; ciemnobrązowe, zakurzone i pełne papierów, przeróżnych teczek z dokumentami, spisami. Stał na nim również komputer, w którym jedyne, co działało, to program z ułożoną alfabetycznie listą wszystkich książek w księgarni i pasjans. Mój kolega z pracy, Ted, przynosił zwykle swojego laptopa i przez portale randkowe podrywał młode dziewczyny, a potem nie przychodził na umówione randki.
Ted był naprawdę dziwny.
Anna rozejrzała się po księgarni; jej jasnowłosa główka kręciła się śmiesznie na boki, a ja oparłem się niezgrabnie o biurko.
— Macie „Nim nadejdzie lato”? — zapytała głośno, nawet na mnie nie patrząc.
Od razu rzuciłem się do komputera i wyszukałem książkę w spisie.
Mamy.
— Pracujesz sam cały czas?
— Nie. Co drugi dzień jest tu mój kolega. Ted. — Wyszedłem zza biurka i ruszyłem między półki. — Mamy tę książkę.
„Nim nadejdzie lato”. Otóż to! Spojrzałem na niezbyt grubą powieść. Lato. Przed latem miałem szansę u Niny, wszystko mogło się udać. Przecież dobrze wiedziałem, że latem Brad planował jej się oświadczyć. Kurka, szkoda, że nie byłem odważniejszy i nie powiedziałem nic Ninie. Teraz już jest za późno.
Po chwili wysunąłem się zza regałów i już miałem podawać Annie książkę, kiedy nagle coś mną zachwiało (prawdopodobnie świadomość, że moi rodzice bawią się lepiej ode mnie, a Nina i Brad pewnie kochają się na jakiejś plaży w blasku słońca) i wypuściłem ją z rąk.
Całe szczęście Anna szybko wyciągnęła swoje małe rączki i pochwyciła ją na czas.
— Uch — sapnąłem. — Ech — dodałem, a potem jeszcze jako wisienkę na torcie: — Och.
— Dziękuję. — Anna uśmiechnęła się promiennie i ruszyła do mojego biurka, na którym położyła torebkę i wyciągnęła portfel. — Ile płacę?
I wtedy potknąłem się o własne nogi.
Gorzej być nie mogło.
*
Wieczorem miałem wybrać się na spotkanie ze znajomymi. Dokładnie z trójką: Dannym, Seanem i Markiem. Spotkanie to wyglądałoby za pewne tak jak wszystkie inne — najpierw wizyta w jakimś barze, gdzie wylałbym na siebie piwo (właśnie dlatego Sean nosił ze sobą chusteczki higieniczne), potem krótka wędrówka, podczas której wywróciłbym się na nieszczęsnego Danny'ego, żeby na sam koniec naszej przygody zagościć w przytulnym barze karaoke. Bary karaoke to naprawdę miłe miejsca. Zawsze coś śpiewam i zawsze dostaje głośnie oklaski. Od Danny'ego, Seana i Marka. Kiedyś nawet zaśpiewałem jednej ze swoich dziewczyn piosenkę właśnie w tym barze. Wszyscy mnie już tam znali i nawet chcieli wyrzucić, ale ostatecznie udało mi się przekonać łysiejącego właściciela w złotej, cekinowej marynarce, żebym został i pokazał się przed dziewczyną. Miała na imię Kimberly i lubiła poprawiać moje włosy i to w jakiś sposób się śmieje. Jednak nie przemyślałem tego, że jeszcze nie za dobrze się znamy i mogę zrazić ją do siebie moim kompletnym brakiem talentu do śpiewania.
Stanąłem na małej drewnianej i skrzypiącej scenie pełen nadziei. Chciałem, żeby Kimberly poznała mnie i od tej „imprezowej strony”. Przez moment wszyscy wgapiali we mnie oczy, ale kiedy zauważyli, że to tylko ja — Matthew Zagłada Karaoke Thacker — z powrotem wrócili do swoich rozmów. Jeden starszy facet nawet zatkał uszy, za to Kimberly uśmiechnęła się do mnie zachęcająco i wtedy... zaczęło się.
Kimberly opowiadała mi w trakcie wcześniejszej kolacji, że jej matka pochodzi z któregoś z państw wyspiarskich Karaibów. Wziąłem więc to sobie do serca i odśpiewałem mojej w połowie karaibskiej dziewczynie Carribean Queen. Ona jednak chyba nie znała tej piosenki, a ja nie byłem aż tak pijany, żeby tego nie dostrzec. Byłą w szoku. Zdębiała, zaskoczona, przerażona (sam już nie wiem) wzięła swoją torebkę i czmychnęła z baru karaoke.
Od tamtego czasu mam uraz do Billy'ego Oceana.
Wracając jednak do tematu — wcale nie chciałem spotykać się z Dannym, Seanem i Markiem. O nie, wolałem posiedzieć w domu i pomyśleć nad tym jak zabić Brada, ale po dwóch godzinach wymyślania powodów, dla których miałbym nie pójść, jak śmierć chomika, którego nie mam, uznałem, że robię się babą. BABĄ. Mark już dawno się ze mnie naśmiewał, że jestem „mało męską sierotą”, a nawet używał gorszych słów, ale nigdy sam tego nie zauważyłem. Dopiero wtedy, gdy zrozumiałem, że ostatni miesiąc spędziłem na rozmyślaniu nad Bradem i jego zgonem, postanowiłem to zmienić i jednak pójść.
Od tego czasu myślę jedynie nad tym jak odbić Ninę.
Półtorej godziny później razem z Dannym, Seanem i Markiem weszliśmy do baru „Pięć cytryn”, w którym nigdy jeszcze nie zawitaliśmy. Po pewnym nieprzyjemnym wydarzeniu, kiedy to trafiliśmy do baru dla gejów, nie testowaliśmy nowych lokali. Tym razem nastąpił mały wyjątek (Mark wcześniej sprawdził „Pięć cytryn” w internecie; Mark bardzo nie lubił gejów) i wkroczyliśmy niczym w nowe życie do kolorowego, ciemnego miejsca z błyszczącym i wołającym „CHODŹ TU, PODEJDŹ DO MNIE” barem oświetlonym na niebiesko.
Rozglądałem się dookoła zastanawiając się czy nie spotkam czasem kogoś znajomego, a chłopacy szli przede mną. Byłem z nich najwyższy, więc znacznie lepiej radziłem sobie w tłumach, jednak oni mi chyba nie ufali. Nie było mi jednak z tego powodu przykro, bo to ja miałem najwięcej dziewczyn. Danny był strasznie niski, ale za to przypakowany, więc rozpychał wszystkich i torował drogę dla reszty, Sean był tylko trochę niższy ode mnie i chyba najbardziej podobny z wyglądu. Również był szczupłym, bladym blondynem o niebieskich oczach. Ale dziewczyny go nie lubiły. Nie miał żadnej od czterech miesięcy i pewnie dlatego byliśmy w „Pięciu cytrynach”. Nie był to byle jaki bar, widziałem to po gościach; każdy z nich był elegancko ubrany i aż się cieszyłem, że zawsze nosiłem koszulę i marynarkę. Nie wyglądałem przynajmniej jak Mark, który wydawał się być zupełnie nieprzejęty tym, że jesteśmy w barze dla nieco bogatszych ludzi. Dumnie szedł tuż za Dannym w czerwonej czapce z daszkiem na głowie, starając się jak najbardziej pokazać swoje mięśnie. Ale co poradzić, przyjaciół się nie zmienia, tylko akceptuje. Oni nie zmieniają mnie, ja nie zmieniam ich. I dalej się kochamy.
Kilka osób podrygiwało przy muzyce, a my za to ruszyliśmy do baru.
Mark oparł się o ladę i łypnął na barmana. Ten w ogóle nie zwrócił na niego uwagi.
— Ej — krzyknął Mark — ej, ty, spójrz się tu na mnie. Tak, ty. Co możesz nam polecić?
Ja w tym czasie dalej się rozglądałem. Przyznam, że zawsze bałem się spotykać znajome osoby w miejscach publicznych. Na przykład, gdybym spotkał Teda, mojego kolegę z pracy, nie wiedziałbym o czym z nim gadać, nie będąc w pracy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to chore, ale nie potrafiłem temu zapobiec. A może nie chciałem.
I tak się właśnie stało, oblał mnie zimny pot, kiedy tak kręcąc głową, ujrzałem znajomą twarz. Piękną twarz. Duże usta umalowane blado czerwoną szminką, głębokie ciemne oczy i czarne włosy, opadające na ramiona. Moja muza.
Ona również pochwyciła moje spojrzenie i uśmiechnęła się nieznacznie, ja jednak postanowiłem udawać, że nic nie widziałem. Nie widziałem jej inspirującej twarzy, nie widziałem tego jak wstaje, nie widziałem, że jest z kimś.
Wtedy też usłyszałem znajomy głos. Głos zła. Billy Ocean.
— Uuch, Matt, twój Billy — rzucił Danny.
Ale ja nie zwracałem uwagi na takiego człowieka jak Danny, o nie, chciałem jak najszybciej zniknąć z „Pięciu cytryn”, z tej ulicy, z Anglii, z całej planety. Spokojnie spędziłbym starość w kosmosie bez żadnych Włoszek.
— Cześć. — Stanęła obok i oparła się plecami o bar.
Jej głos zabrzmiał tak miękko, przyjemnie. Ściskała w dłoni nieśmiało granatową portmonetkę, bawiła się zamkiem, wgapiona w podłogę.
Danny, Sean i Mark popatrzyli po sobie, zachichotali głupkowato, po czym Sean ukłonił się mojej Włoszce.
— Zostawiamy cię, kochasiu. — Klepnął mnie w ramię. — Chcę być twoim kochankiem, kochankiem, kochankiem!* — zaśpiewał i zniknęli w tłumie.
Nieśmiało podniosłem na nią wzrok.
Boże, nie wiedziałem nawet czego ona ode mnie chciała. Chce mnie wyśmiać za pierwsze spotkanie?
— Jestem Matthew — mruknąłem i podałem jej dłoń.
Delikatnie ją uścisnęła.
— Silvia.
Silvia. Każda litera w jej ustach zabrzmiała zniewalająco. Wszystko, co wypowiadała zasługiwało na Oscara i chyba sprawiało, że się zawstydzałem.
— Jeszcze raz dziękuję za kwiaty. Były bardzo ładne.
— Ależ proszę. — Pokiwałem głową. — Jesteś tu sama?
Wyjrzałem zza jej ramienia, aby spojrzeć na mężczyznę w granatowym, eleganckim garniturze, na który raczej nie było stać przeciętnego faceta.
— Nie — również tam popatrzyła — jestem ze swoim chłopakiem.
Pomachał jej, a potem wskazał gestem ręki, że udaje się do toalety.
Cóż za miły tipo, czy jak to się mówi po włosku.
— Lubisz Billy'ego Oceana? — zapytała. — Twoi koledzy...
— Och, nie. Nienawidzę — szybko sprostowałem. — Kolegów też. Znaczy się, nie tak jak Billy'ego Oceana i tej piosenki. Ta piosenka w ogóle mnie nie obchodzi, to innej nie cierpię. A moi koledzy są głupi, nie zwracaj na nich uwagi. Idiotyczne zachowanie. Znaczy się, ich — namotałem. — Moje też. Ja... Silvia... Wybacz.
Silvia nie była jednak ani w szoku, ani zirytowana, ani zła za moje zamotanie i gapowatość, tylko rozbawiona. Naprawdę pięknie się uśmiechała i, choć nie chciałem tego przyznać, znów się zakochałem. Właśnie w tym momencie. Zakochałem się w kobiecie, którą widzę drugi raz w życiu, w kimś, z kim nawet nie rozmawiałem przez dziesięć minut. Czy na tym właśnie polega miłość?
Muszę z kimś to przedyskutować.
— Silvia, czy mogę cię prosić?
Nagle, nie wiadomo skąd, wyrósł przed nami ten jej chłopak. Wtedy dopiero lepiej mu się przyjrzałem; nie był w jej wieku czy trochę starszy. Wyglądał na faceta po czterdziestce. A Silvia mogła mieć ledwo trzydzieści.
Jestem skreślony.
— Przepraszam cię, Matthew — powiedziała i dotknęła przelotnie mojego ramienia.
Czy tak właśnie czuje się ktoś zakochany? Nino, niech przypomną mi sie nasze wspo...
— POSZŁA JUŻ SOBIE?!
Podskoczyłem ze strachu. Tuż obok stali już Danny, Sean i Mark. Mark darł mi się do ucha, zadawał pytania, na które odpowiedź jest oczywista, na przykład — czy rzuciła mnie dla tamtego gościa i czy chce iść ze mną do łóżka, a jeśli nie, to czy z nim by poszła. Wystraszyłem się, ze te jego krzyki może dosłyszeć Silvia i uzna mnie za totalnego idiotę, dlatego zatkałem mu usta dłonią i popchnąłem w głąb baru. Teraz tylko po kilkusekundowym kręceniu głową mogłem dojrzeć Silvię.
— TO NIEZŁA DUPA BYŁA. POWINIENEŚ SIĘ Z NIĄ UMÓWIĆ, A NIE TAKĄ SZANSĘ MARNOWAĆ. ZOBACZYSZ, ZARAZ CHAJTNIE SIĘ TU NA TWOICH OCZACH Z TYM FAGASEM. — Mark dalej ryczał tak, że ludzie ze stolika obok patrzyli się na nas zaniepokojeni.
— SŁYSZYMY CIĘ, DO CHOLERY! — krzyknął Danny. — Nie musisz się drzeć. Dres cholerny.
— Coś ty powiedział?!
Może i Mark to jasnowidz, może to zbieg okoliczności, ale chwilę po tym wydarzyło się coś okropnego. Coś, co rozerwało mnie od środka i sprawiło, że gdyby nie Sean, to upadłbym prosto pod jego nogi.
Cały bar przeszły okrzyki radości i wzruszenia, niektórzy zaczęli krzyczeć „tak!”, w głośnikach puszczono Love is all around i nagle Silvia zniknęła mi z oczu. Musiałem stanąć na palcach, żeby wszystko zobaczyć. Wtedy wszystko stało się jasne. Chłopak Silvii klęczał tuż przed nią, a ona sama trzymała wielki bukiet róż. Symbol miłości. Dobra chwila minęła za nim ludzie ucichli ze swoimi okrzykami (Mark krzyczał głośno „nie”, a Sean buczał nad moim uchem), aby następnie znów wybuchnąć jeszcze większą radością i oklaskami.
Siliva się zgodziła, powiedziała „tak”.
Jestem naprawdę skreślony.
*
Około dwudziestej trzeciej, Sean, Mark i Danny podprowadzili mnie do mojego skromnego mieszkanka. Nie byłem jakoś mocno dobity, może dlatego, że od dłuższego czasu przekonywałem się, że Silvii nie kocham i że nie jest to ta jedyna po Ninie. Będąc w domu, chciałem jak najszybciej obgadać sprawę z moim ekspertem od miłości — Iris. Kobiety wiedzą chyba najlepiej jak się z nimi obchodzić, nawet te po rozwodzie.
Wykręciłem jej numer. Po czterech sygnałach odebrała.
— Czego?
— Cześć, Iris, mam do ciebie sprawę. Malutką. Jedną. Chciałabyś może pójść ze mną jutro do jakiejś kawiarni coś zjeść? — zapytałem i prawie wypuściłem komórkę z rąk.
Po drugiej stronie nastąpiła kilkusekundowa cisza.
— Nie — mruknęła. — Nie mogę jutro, bo idę na pogrzeb. Taka jedna laska ode mnie z pracy wpadła pod samochód. Nie lubiłam tej świni, dobrze jej tak. Ale muszę iść, żeby nie było widać, że aż tak bardzo się cieszę.
— Nie możesz tak mówić! — upomniałem ją, ale ciągle nie odpuszczałem: — A może wieczorem?
— Może. Zadzwonię do ciebie jutro, po całej tej sprawie. Mam nadzieję, że nie będzie padać. Nie mam parasolki. Cześć, Matt.
— Cześć, Iris — rzuciłem i się rozłączyłem.
I co ja mam teraz zrobić? Kocham i Ninę, i (chyba) Silvię?
___________________________________
* Billy Ocean — Loverboy
Kurczę, no, wyszły trzy tygodnie, ale mam nadzieję, że naprawdę ktoś ma jeszcze ochotę na Matta i Iris. Nigdy nie byłam dobra w czasie, ale przez ten czas doszła też zakładka „autorka”, gdzie dowiadujecie się, jak ze mną źle. Wiem, to niefajne.